Sporty ekstremalne w Warszawie, czyli wycieczka komunikacją miejską z trójką dzieci

Czy kiedy jesteś na spacerze na Starówce, nad Wisłą czy w innym pięknym miejscu i widzisz matkę z trójką małych dzieci, to zastanawiasz się jak tu się dostała? Mam na myśli szczególnie sytuacje kiedy jest sama z dziećmi tego dnia, bez męża, teściowej, sąsiadki czy jeszcze kogoś innego do pomocy. Taki widok to rzadkość, przyznaje – ale załóżmy, że jedna odważna się znajdzie na taką wyprawę – wtedy naprawdę warto przyjrzeć się jej bliżej, ponieważ droga z punktu A do punktu B matki z trójką dzieci to niekiedy wyczyn niczym sporty ekstremalne !

 

Jeśli dotarła tu samochodem, to wiedz, że najpierw musiała zapakować troje dzieci do fotelików. A jeśli to zima, to albo w kurtkach upchała dzieciaki i wcisnęła w pasy – albo bez kurtek wsiadły i potem na parkingu w ciasnym aucie założyła im okrycia wierzchnie, czapki, szale żeby móc ruszyć na zimowy spacer. Matka musi jeszcze pamiętać o zapakowaniu do bagażnika wózka dla najmłodszej pociechy, w torebce mnóstwa rzeczy w stylu picie, pieluchy, chusteczki itp. Później ważne jest znalezienie miejsca parkingowego odpowiednio blisko, żeby dzieci nie zmęczyły się samym dojściem do punktu docelowego wycieczki, bo już na starcie spaceru będą marudzić. Wersja z samochodem jak widać nie jest lekka, ale jeszcze w miarę do opanowania.

Inaczej rzecz się ma w przypadku podróży komunikacją miejską. Tak się składa, że dzieci uwielbiają przejażdżki  tramwajem, metrem czy pociągiem. Dla nich to świetna przygoda! Moje córki wręcz dopytują kiedy znów pojedziemy. Mieszkamy w centrum miasta, i czasami nie ma sensu uruchamiać samochodu, kiedy szybciej będzie tramwajem, o metrze nie wspominając. Generalnie bardzo lubimy wszelkie rodzinne wypady – mama, tata, dzieciaki to jest to! Niekiedy mąż nie może nam towarzyszyć z uwagi na obowiązki zawodowe, dlatego wtedy w babskim gronie planujemy wycieczkę.

To są naprawdę wspaniałe chwile, jest jednak stały element wycieczki, który lekko zakłóca tą beztroską sielankę… Wystarczy bowiem, że dotrzemy na przystanek tramwajowy i już zaczyna się droga przez mękę.

Trudność sprawia samo ustawienie się przy drzwiach tramwajowych. Dwie starsze córki stoją bowiem przy mnie a ja dodatkowo mam jeszcze wózek z najmłodszą. Kiedy drzwi się otwierają, natychmiast szukam wzrokiem wolnych miejsc, żeby tam pokierować starsze dzieci. I tutaj już na wejściu jest „ciekawa” sytuacja. Wolną mam tylko jedną rękę, ponieważ drugą trzymam wózek. W momencie wejścia do tramwaju najstarsze dziecko jest zatem bez asekuracji. Jeśli nie zdąży usiąść na wolnym miejscu, to istnieje ryzyko, że przewróci się jeśli motorniczy ostrzej ruszy.

 

W tym czasie ja pcham wózek do środka i wprowadzam za rękę średnią córkę. Tutaj trzeba się wykazać zręcznością godną prawdziwego mistrza, jestem już bliska zdobycia czarnego pasa w tej dyscyplinie. A zatem szukam dla średniej córki miejsca siedzącego, stojąc w tramwaju, który za chwile ruszy. Nie trzymam się niczego, ponieważ w jednej ręce wprowadzam wózek a z drugiej nie puszczam córki dopóki ona czegoś się nie chwyci.  Zawsze wtedy przelatuje mi myśl „przewrócimy się dzisiaj czy nie” . Wprawdzie nigdy się to jeszcze nie zdarzyło, ale zachwianie albo taniec w miejscu zdarzał się nie raz. Jeśli w tych ekstremalnych warunkach znajdę miejsce dla córki to sadzam ją tam a jeśli nie, to dziecko trzyma się poręczy.

Istnieje jeszcze kwestia poszukania kasownika żeby bilet odbić. Wtedy zostawiam dzieci i wózek (zablokowany) i szybko załatwiam sprawę. Czasami zdarza się, że jest mnóstwo ludzi w tramwaju i żadna z dziewczynek nie ma miejsca siedzącego. Wtedy obie trzymają się poręczy a ja stoję przy wózku.

 

Jeśli uda się wszystkich dobrze umiejscowić, to następuje chwilowy spokój na czas podróży tramwajem. Dziewczynki ten moment wycieczki lubią najbardziej. Jadą w tramwaju i podziwiają widoki. Choćbyśmy nie wiem jak długo jechały – zawsze jest im za krótko. A jeszcze jak uda się załatwić miejsca siedzące obok, to już w ogóle pełnia szczęścia.

Kolejny horror zaczyna się w momencie wysiadania.

 

Nie zawsze bowiem możliwe jest aby dziewczynki siedziały blisko siebie, zdarza się, że są w różnych częściach tramwaju i wtedy o ile młodszą mogę zsadzić i mocno trzymać na czas hamowania o tyle starsza sama musi dotrzeć do nas. Muszę odpowiednio wcześnie dać jej znać kiedy ma wstawać i szykować do wyjścia, żeby zdążyła się przedostać na wypadek tłumu. Jednak nie mogę jej zawołać zbyt wcześnie, ponieważ tu z kolei istnieje ryzyko, że dłużej będzie stała trzymając się poręczy i może się przewrócić w razie gwałtowniejszego ruchu motorniczego.

Kiedy tramwaj zatrzymuje się, jedno dziecko wyprowadzam za rękę – drugą ręką zaś ciągnę wózek, jednocześnie obserwuje najstarszą córkę czy podąża za nami a nie została w tramwaju. Kiedy wszystkie jesteśmy już na płycie chodnika to następuje ogromna ulga w stylu „przeżyłyśmy”!!!

 

Można pomyśleć – najgorsze za nami. W tym momencie nachodzi mnie refleksja jaki piękny jest świat, jaka cudowna wycieczka przed nami, jakie moje dzieci są kochane i jak fajnie spędzamy czas. Teraz już tylko spacerkiem na Pola Mokotowskie…

Niestety to nie takie proste. Nasze wycieczki nie bez  przyczyny zostały porównane do sportów ekstremalnych. Najlepsze się bowiem dopiero zaczyna!

Przystanek tramwajowy przy Polach Mokotowskich a konkretnie o nazwie „Biblioteka Narodowa” – jest pod wiaduktem. Nie można inaczej się dostać do parku jak tylko po schodach na wiadukt prowadzący w to miejsce. Jest oczywiście winda dla wózków, dlatego początkowo nic nie zapowiada „walki o przetrwanie”. Sytuacje komplikuje nieco fakt, że winda nie zawsze działa.

 

Tym razem właśnie nie działa…

 

Kiedy to widzę nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Smaczku sprawie dodaje fakt, że przystanek jest opłotowany i nie można przejść na skróty przez jezdnię. Po masakrycznej przejażdżce tramwajem teraz jeszcze to.

 

W myślach przelatują mi wszystkie przekleństwa świata i nie mam pewności czy jakieś nie przedostaje się na zewnątrz…Dzieci nieświadome naszych utrudnień w wycieczce  dopytują kiedy idziemy. Spoglądam na windę, potem na schody prowadzące na wiadukt – i wydają mi się nie do pokonania samej z wózkiem. Naprawdę w tym miejscu jest wysoko.

 

No nic, muszę poczekać aż ktoś na górze będzie przechodził i pomoże mi wciągnąć wózek. Jak na złość w niedziele zero ludzi w tym miejscu. Sprawdzam jeszcze raz windę – ale niestety samoistnie nie naprawiła się.

W tym momencie już mam ochotę wracać do domu, ale widzę miny córek, które czekały na wyjście do restauracji właśnie na Polach Mokotowskich, gdzie w weekendy jest świetna animacja dla dzieci. Po drugie nie mam już cierpliwości znowu wsiadać do tramwaju. Czekam zatem chwilę czy może jeszcze pojawi się jakiś przechodzień na górze – ale po bezskutecznym staniu postanawiam wciągnąć wózek sama. Nie ma rady.

 

Nasz model wózka jest idealny na wycieczki po parku, na niekończące się spacery po mieście, jest duży, solidny z pojemnym bagażnikiem. Niestety jest też dosyć ciężki. Jednak pogoda jest super, wolny dzień – nie możemy poddać się tak łatwo.

 

Wyciągam zatem najmłodszą córkę z wózka i biorę ją „pod pachę”, rzeczy z bagażnika natomiast – daje do potrzymania starszym córkom i do dzieła! Zaczynam jedną ręką wciągać stopień po stopniu ten cholernie ciężki wózek, pilnując oczywiście żeby nie stracić równowagi na schodach i żeby najmłodsza córka nie wymsknęła mi się z ręki.

 

Starsze dziewczyny dają radę same szybko wejść na górę i patrzą jak mi idzie. Z mojego wyrazu twarzy widać, że jak zaraz nie dostanę szału to będzie sukces. Jednocześnie muszę uczciwie przyznać, że już nieraz wciągałam tak wózek jedną ręką – na przykład na stacji metra „Nowy Świat Uniwersytet” ( tak, tak – w nowym metrze, nowe windy też potrafią mieć awarie). W centrum miasta można też spotkać schody bez windy, bez platformy dla wózków – ani tym podobnych pomocy (jak na przykład na przystanku tramwajowym „Zajezdnia Wola”).

Jestem zatem zaprawiona w boju, mam nawet takie minimalne bicepsy na rękach – co pokazuje, że wycieczki po mieście to dla mnie nie nowość. Zatem i tym razem daję radę – ale jestem ledwo żywa. Dziewczynki tak się cieszą jak dołączam do nich na górze, że z radości skaczą i biją brawo. To mi nieco osładza tą mordęgę z wózkiem, i sama podnoszę ręce do góry w geście zwycięstwa!!! Jestem niepokonana!!!

 

Jednak jestem już totalnie wykończona, a przecież jeszcze nie dotarłyśmy na Pola Mokotowskie. Nie muszę opisywać, że pobyt z trójką dzieci w restauracji to też nie są wczasy – ale oczywiście nie ma to porównania z wciąganiem wózka czy jazdą tramwajem. Dlatego dzień jest naprawdę super, dziewczynki świetnie się bawią, mnóstwo atrakcji w restauracji a potem w parku. Dla dzieci jakieś niedogodności to ostatecznie świetna przygoda – dlatego też postanowiłam tak na to patrzeć (żeby nie zwariować).

 

Pomimo perturbacji komunikacyjnych, nie uciekam zatem od takich wycieczek, ponieważ dzieci bardzo je lubią i widzę ile radochy z tego mają. Dla nich to niezapomniany dzień, podobnie jak dla mnie chociaż z innego powodu… Przyznaje, że po powrocie do domu zarzekam się, że to był ostatni taki wypad. Jednak potem mi mija i pamiętam tylko super czas. Te wszystkie niedogodności ostatecznie są nieistotne w całokształcie pozytywnych wrażeń moich dzieci.

 

You may also like...

4 komentarze

  1. Agnieszka pisze:

    Znam ten ból Nie mam wprawdzie trojeczki, ale i z dwójeczką są przeboje. Właśnie w komunikacji miejskiej kiedy to starsza córka postanowi np. zabrać ze sobą hulajnogę, a młodszą wiozę w wózku. Wtedy zastanawiam się, kto lub co zostanie na docelowym przystanku w tramwaju. Starsza córka, czy hulajnoga. Bo to nie lada wyczyn, żeby dzieciak się wykaraskał z tramwaju z takim wehikułem pod pachą. Oczywiście panika jest wtedy po obu stronach Nie wiadomo, czy przypadkiem po stronie matki, czyli mojej nie jest większa
    A co do dostosowania różnych miejsc publicznych do wózków , to można pisać opasłe księgi. Zjazdów na schodach zbyt wiele nie ma , chociaż i tak teraz jest o niebo lepiej niż kilka lat temu. A windy , to też bardzo często napotykam zepsute.
    Tak więc faktycznie często liczy się pomysłowość mam, ich cierpliwość i determinacja, żeby dotrzeć mimo wszystko z punktu A do punktu B
    A radość dzieci i uśmiech na ich twarzy z powodu dotarcia do wymarzonego miejsca to rzecz bezcenna.

  2. Danka pisze:

    Szacun dziewczyny! Jako matka i babcia bije pokłony takim Twardzielkom z wózkami w komunikacji miejskiej jak Wy, to się nazywa logistyka! Ja mam czasem problem z przemieszczaniem się po mieście, będąc odpowiedzialna sama za siebie, a co dopiero takie wyzwanie z trójką ludzików. Patrzy się na takie mamy z uśmiechem i sympatią, ale czy przychodzi refleksja ile to taką matkę wysiłku kosztuje? Teraz już wiem

  3. Honorata pisze:

    Sporty ekstremalne trafnie oddaje zmagania się z przemieszczaniem po miejskiej dżungli! Wsiąść do sutobusu czy tramwaju niby takie proste tylko jak jest pojazd niskopodłogowy, ale jeszcze kilka lat temu wniesienie wózka z dzieckiem do Ikarusa było nie lada wyzwaniem i dziwnym trafem jak podjechał autobus to wszyscy mężczyźni dosłownie uciekali żeby przypadkiem nie byli poproszeni o pomoc. Nie raz pomagałam wnosić wózek bo wiem jak wyglada podróż z dziećmi, ale na szczęście teraz i tak jest super w porównaniu z latami poprzednimi. Wydaje się, że jak już wejdzie się do autobusu czy tramwaju to już pójdzie z górki a to dopiero zaczyna się kolejny etap zmagań bo trzeba gdzieś ulokować wózek, posadzić dzieci o ile są wolne miejsca lub ktoś zechce je ustąpić, skasować bilet wykonując wręcz taniec godowy mając dzieci pod opieka a potem zdążyć wysiąść na właściwym przystanku. Doskonale pamiętam jak z koleżanką jechałyśmy tramwajem ona z wózkiem i gondolą a ja ze spacerówką i ten strach córki, że nie zdążę wrócić po nią kiedy pomagałam koleżance z jej wózkiem a w międzyczasie zamkną się drzwi tramwaju… Fajnie, że Warszawa staje się miastem bardziej przyjaznym dla matek z dziećmi, osób niepełnosprawnych, seniorów i chociażby przy Trasie Łazienkowskiej czy moście Poniatowskiego powstaną windy albo podjazdy. Niby tak niewiele a jednak tak dużo, że w przyszłości nie trzeba będzie dźwigać wózka na Placu na Rozdrożu żeby pójść na spacer do Łazienek czy na Agrykolę, czy przejść z jednej na druga stronę AleiJerozolimskich przy Dworcu Centralnym nie klnąc w myślach, że winda znowu popsuła się albo w ogóle jej nie ma. Matki rzadko chodzą na siłownie bo nie maja ma to czasu zresztą codziennie pokonują tyle km, dźwigają wózki z dziećmi itd. to sport w takim ekstremalnym wydaniu nie jest im obcy

Skomentuj Honorata Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *